wtorek, 5 czerwca 2018

Faroe Islands 2018, część 3

Witaj przybyszu, 
Najwyższy czas, aby zakończyć serię zdjęć pod tytułem 'zwiedziłam Faroe Islands'. 

Dla chętnych, lubiących marnować czas wędrując po najdalszych krańcach internetów,  umieszczam mały skrót do części poprzednich, a więc: Faroe Islands po raz pierwszy, Faroe Islands po raz drugi, natomiast część trzecią macie przed sobą.

Na czym to ja ostatnio skończyłam? Ah tak, teraz powinnam Wam opowiedzieć o hike'u, który bardzo dał mi w kość. Przepiękne miejsce, choć droga do niego bardzo wymagająca.

Start zaczyna się w uroczym miasteczku Tjørnuvík, (podbano mięso owiec z tej części wysp jest najsmaczniejsze, ale to na pewno sprawka przednich widoczków, którymi karmią się zwierzęta ;)




 Żeby dotrzeć do miejsca, które nazywa się Mýlingur trzeba przejść tak naprawdę całkiem sporą górę, następnie z niej zejść, a potem maszerować (pod kolejną!) w górę pod kątem nachylenia 45 stopni. Nieprzyjemna sprawa, nie polecam.  


 

W końcu docieramy do tego wyznaczonego celu w wielkich trudach (no dobra, tylko u mnie było uruchomienie wielkich pokładów motywacyjnych, gdyż pojawiło się zwątpienie na horyzoncie), ale było warto. Ba, cholernie było warto! To zdjęcie nie odzwierciedla jak fantastyczne i pełne piękna jest to miejsce (tak, fota jest ucięta, jestem tego świadoma, ale w przeciwnym razie nie mogłabym Wam pokazać ogromu tego klifu). Mylingur ma 564 metry i jest jednym z najwyższych klifów w Europie, chyba więcej wyjaśnień nie muszę przedstawiać...


 Scena wyjęta z kadru Jurassic Park'u. Nawet teraz, kiedy przypominam sobie to miejsce, będąc u jego krawędzi, mam ciarki. Błędnik miał tam niezłą imprezę. 


Mylingur to jedno z takich miejsc, w którym niezależnie jak bardzo człowiek by się starał - nie można zrobić fotografii, która ujmowałaby potęgę czy blask bijący od tego miejsca. To trzeba przeżyć i zobaczyć na własne oczy...


Klif klifem, ale mamy też... inne klify oraz wiedźmę i olbrzyma w tle. Znowu, ktoś z Islandii pozazdrościł Faroe Islands i chciał przyciągnąć podstępem je do siebie, pod osłoną nocy, nielegalnie. A że karma to... (sprawiedliwa jest), więc cwaniaczki zamienili się w skały.
 


Przychodzi kolejny dzień i docieramy do miasteczka Viðareiði. Jak się domyślacie, jest ono urocze, głównie poprzez kościół, który widzicie poniżej, górę, którą zobaczycie jeszcze niżej oraz (tu was zaskoczę!) wybrzeże :)

Przemieszczamy się na drugą stronę wyspy, do malutkiej miejscowości Muli, w której spotkaliśmy chyba najmniej bojące się owce, choć ta oto osobniczka (celowy zabieg słowny) dosyć bacznie przyglądała się mojej osoby, co przykuło moją uwagę.

Chwilę później zagadką się rozwiązała, gdyż za kamieniem ukrywał się taki brudasek...




Teraz przejdę do niejakiej góry Villingadalsfjall. Pomimo, że ma ponad 800 metrów, to w porównaniu do poprzedniego hike'u, była to pestka. 


Macie dobre wrażenie, to wciąż ta sama góra. Pogoda na dole zmieniała się co chwile...


 

 Po drodze złapał nas deszcz, czego efektem była tęcza czekająca na dole...



***

Dzień kolejny.  Plan jest prosty, najpierw bierzemy prom do Svinoy, potem docieramy helikopterem na Fugloy, a na powrocie znów wybieramy prom. 


Pewnie zaciekawiła Was kwestia helikoptera, a więc już wyjaśniam. Przelot helikopterem (oczywiście w zależności od długości trasy) kosztuje całkiem małe pieniądze, w porównaniu do innych, bardziej przyziemnych rzeczy. W sumie to taki kilogram mięsa... Piętnastominutowy lot to 145DKK, czyli ok. 70pln. Oczywiście liczba miejsc ograniczona. I teraz powiedźcie, czy jeśli mielibyście okazje przelecieć się helikopterem za takie pieniądze, nie skorzystalibyście z okazji? ;)  

Swoją drogą przez Farerczyków helikopter to normalna sprawa, w sumie traktowany na równi z autobusem.



Trochę wyprzedziłam fakty z tym helikopterem. Teraz opowiem Wam historię zdjęcia, które w sumie zrobiłam w biegu, aby nie zostać zbitym na kwaśne jabłko przez stado baranów....

Akcja dzieje się na wyspie Svinoy. Fotografuję sobie te owieczkowe berbecie, grzecznie, zachowując bezpieczny dystans, co by nie naruszyć nikogo strefy komfortu, a w między czasie duże owce beczą i beczą i przestać nie mogą. I tak przez 2 minuty. Odwracam się, a tam widok, który macie powyżej. 


Svinoy to przedostatnia z wysp całego archipelagu, wysunięta na północ. Mieszkańcy żyją sobie spokojnie i raczej niewiele sytuacji zaburza ich życie, dlatego nasza wizyta chyba trochę ich zdziwiła. Zatem oświadczam, nie są przyzwyczajeni do turystów ;)






Czas na helikopter! Oryginalnie mieliśmy dolecieć do Hattarvik na wyspie Fugloy, jednak ze  względu na pogarszającą się pogodę i brak innych chętnych na lot, wylądowaliśmy w Kirkji (wymowa tej nazwy jest dosyć śmieszna, czytaj 'Śirkja' , do dziś nie wiem czy jednak po drodze nie ma jeszcze jednego 'si' :D). Mimo wszystko, oryginalny plan przejścia wyspy się udał, ze względu na uprzejmość jednej z Farerek, która nas podwiozła :)


 Hattarvik z góry.




A tu już możecie widzieć wkurzone Svinoy, na którym zatrzymało się załamanie pogody przed którym udało nam się uciec.



Droga powrotna ze Svinoy obyła się bez przygód. Kolejnego dnia dotarliśmy też do Kalsoy, jednak nie zrealizowaliśmy naszego oryginalnego planu ze względu na ulewę (też Ci zaskoczenie).

Ostatecznie, bilans wyjazdu całkiem niezły. Klątwa stłuczonej szyby zdjęta, kolejna destynacja z listy 'travelling dreams' odhaczona oraz sporo zdjęć, które pozostaną na lata. 


Jeśli obejrzałeś wszystkie zdjęcia (to przesyłam szacunek), natomiast jeśli nawet przeczytałeś wszelakie moje komentarze (to dorzucam jeszcze uśmiech). Informuję, że dotarłeś do samego końca tego postu. Gratuluję!



A teraz, nie żegnam się z Wami, a mam nadzieję, że do zobaczenia! :)